Szkoły językowe zabijają się w walce o klienta. Często ze szkodą i dla siebie, i dla niego. Jak wybrać tę właściwą?
Targi Szkół Językowych na Politechnice Warszawskiej. Już kilkadziesiąt metrów przed budynkiem zaczepiają mnie naganiacze poprzebierani w szkockie kilty, za czerwone budki telefoniczne. Niewiarygodne, a jednak – przebrania w słynne londyńskie double-deckers, piętrowe autobusy. Każdy próbuje zareklamować swoją szkołę. Rynek szybko nasycił się powstającymi jak grzyby po deszczu szkołami językowymi. Obecnie znajdujemy się w fazie dramatycznej walki o przetrwanie i bezpardonowej eliminacji najsłabszych. Szkoły językowe czepiają się wszelkich sposobów zdobycia klienta, często posuwając się do, mówiąc delikatnie, nadinterpretacji rzeczywistości.
Reklama
Podstawowa zasada brzmi: nie mylić reklamy z informacją. Oznacza to tyle, że chcąc świadomie dokonać wyboru jak najlepszej szkoły językowej, będziecie musieli osobiście zweryfikować zawarte w ulotkach reklamowych treści. A kiedy już znajdziecie się na miejscu, warto zapytać o kilka rzeczy, korzystając z poniższych wskazówek.
Zacznijmy od prawdziwego hitu reklamowego. Szlagierowe hasło brzmi: „Gwarancja awansu na następny poziom”. Brzmi obiecująco. Oto do ucznia kieruje się informację, że wystarczy wyłożyć kilka setek na każdy semestr, a reszta pójdzie jak z płatka, aż do najwyższego poziomu. Pozwolę sobie zauważyć, że istnieje subtelna różnica pomiędzy awansem na któryś poziom a faktycznym prezentowaniem takiego poziomu. Cóż jest prostszego od przepchnięcia ucznia na następny poziom? Ale spróbujcie znaleźć się w zaawansowanej grupie z uczniem, który ledwie liznął podstawy. Osobiście wolałbym otrzymać od szkoły gwarancję, że pod koniec semestru będę w stanie zdać, najlepiej niezależny, egzamin potwierdzający moje umiejętności.
Egzamin
Tu dochodzimy do następnej istotnej kwestii – egzaminu. Szczególnie skazani na kilka do kilkunastu egzaminów w sesji studenci przejawiają skłonności do alergicznej reakcji na to słowo. Jednak okrutna prawda jest taka, że to właśnie one są miernikiem naszych wiadomości. Niedawno dowiedziałem się od znajomej, że w jej szkole językowej kończący semestr egzamin wprawdzie odbył się, ale wiele osób nie pojawiło się na nim, a inne osiągnęły wyniki znacznie poniżej gwarantujących promocję 50 procent. Jakież było jej zdziwienie, kiedy grupa spotkała się w komplecie na następnym poziomie. Zdecydowanie odradzam szkoły, które nie kończą semestru egzaminem bądź w których taki egzamin jest czystą fikcją.
Lokal
Nie bez znaczenia są warunki lokalowe w szkole. Nikt, kto przechodził kolejne etapy w systemie edukacji, nie będzie miał problemu z rozpoznaniem na pierwszy rzut oka porządnej sali lekcyjnej. Przestronne pomieszczenia, dobry stan ławek i krzeseł, pomalowane ściany obwieszone pomocami dydaktycznymi, tablice (najlepiej z mazakami – nie pylą!) oraz tak podstawowy sprzęt jak magnetofon i telewizor z odtwarzaczem wideo – to wszystko świadczy o wysokim standardzie szkoły. Przyzwoicie wyposażona we wszelkiego rodzaju podręczniki, słowniki i materiały audiowizualne biblioteka potwierdza taki standard.
Jednak największa sala lekcyjna i najwspanialsza biblioteka nie zrównoważą szkód, jakie poniesiecie, ucząc się w przepełnionej klasie. Liczba osób w grupie to jeden z większych problemów, przed jakimi stają obecnie nawet najbardziej renomowane szkoły językowe. Tnąc ceny w walce o klientów, próbują zrekompensować straty finansowe i upychają w grupach maksymalną liczbę osób. Czym więcej osób, tym mniejsze szanse pojedynczego ucznia na efektywny udział w lekcji. Pamiętajcie – 15 osób może być dobrym standardem w pękających w szwach liceach publicznych. Na kosztujących grube pieniądze kursach nie wyobrażam sobie grup większych niż 8-10 osób. Mój ideał wynosi sześć. I jak każdy ideał jest w polskich warunkach nieosiągalny.
Chyba że jest to szkoła typu „krzak”. W „krzakach”, czyli szkołach powstających nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak i często nie wiadomo po co, możliwe jest praktycznie wszystko. Od nauki w sześcio-, a nawet dwuosobowych grupach, po obcowanie z nauczycielem, niejakim panem Heniem, którego doświadczenie z językiem angielskim polega na układaniu glazury w łazience ambasadora Nigerii. Tam również mówi się po angielsku, choć niejeden mieszkaniec Wielkiej Brytanii wielce by się zdziwił. Przyznaję uczciwie, że osobiście znam świetnego nauczyciela, który z powodzeniem uczy w takiej instytucji, co nie zmienia faktu, że prawdopodobieństwo, iż „krzak” okaże się dla ucznia krzewem mocno kłującym, jest gigantyczne.
Nauczyciel
Ostatecznie, wszystko schodzi na dalszy plan, kiedy do głosu dochodzi nauczyciel – profesjonalista z iskrą bożą, który kocha swoją robotę, a robota kocha jego. Tego niestety nie dowiecie się do chwili, kiedy zasiądziecie w ławce na swoich pierwszych zajęciach i zobaczycie go na własne oczy. Jedno jest pewne – jeśli jego/jej pierwszymi skierowanymi do was słowami będzie: Otwieramy podręcznik na stronie ósmej, zwiewajcie, gdzie pieprz rośnie.